Ponad 1300 złotych za zjazd windą 120 metrów wgłąb wygasłego wulkanu? Cena jest obłędna, ale i wrażenia nieprzeciętne. Zjazd do wulkanu to naprawdę mocna rzecz.
Gdy zaczyna się zjazd windą do wulkanu i metalowa klatka rusza w dół, serce zaczyna mi bić jak oszalałe. Przez pierwsze metry windą trzęsie i rzuca, bo szczelina, w którą się zanurzamy, jest trochę pod kątem i szorujemy po bazaltowej skale. A potem wpadamy w otchłań. Odruchowo zaciskam powieki. Gdy je otworzę, patrzę jak reflektory omiatają intensywnie kolorowe ściany wnętrza wulkanu. I powtarzam za Howardem Carterem, odkrywcą Grobu Tutanchamona: Widzę cudowne rzeczy!
Wszystko zaczęło się od serii nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, które są możliwe tylko w tak niezwykłym miejscu na świecie, jak Islandia. Najpierw cztery i pół tysiąca lat temu, wybuch wulkanu Þríhnúkagígur zakończył się bardzo nietypowo. Zamiast powoli zamierać i pozwolić, by lawa zastygła blokując na zawsze kanał łączący krater z rozgrzanym wnętrzem ziemi, coś niewytłumaczalnego sprawiło, że cała lawa zniknęła, jakby ją ktoś wyssał. Może otworzyła się jakaś podziemna komora i rozgrzana do 1200 stopni płynna skała, zamiast wypłynąć na zewnątrz lub zastygnąć, powróciła do wnętrza Ziemi? Naukowcy rozkładają ręce – nie mają pojęcia. To jedyny taki przypadek na świecie.
Drugi zbieg okoliczności miał miejsce w 1974 roku. Grupa młodzieży, wśród której był aspirujący speleolog Árni B. Stefánsson, włóczyła się po bezludnych polach lawowych w Górach Błękitnych, godzinę drogi od Reykjaviku. Wciskali się w każdą dziurę, sprawdzając co się znajduje w licznych tu, zawalonych tunelach lawowych. Trzy, niewysokie (po ok. 35 m) kratery wulkanów, nie wyglądały zachęcająco, ale jeden z nich miał na szczycie wąską szczelinę. Árni opuścił się do środka na 20-metrowej linie, ale jedyne co zobaczył w mdłym światełku latarki, to pustka i ciemność wielkiej komory. Nic więcej. Może i lepiej, bo gdyby wiedział, że wisi na skrawku liny nad dwustumetrową przepaścią, stres mógłby odebrać mu siły potrzebne do wspinaczki z powrotem na powierzchnię.
Tamta eskapada szybko mu wypadła z pamięci. Wrócił do tego miejsca dopiero po dwudziestu latach. Árni był już znacznie bardziej doświadczony i lepiej przygotowany. Razem z bratem opuścił się na dno wielkiej komory i gdy włączył mocny reflektor, zobaczył coś, co do dziś zachwyca każdego, kto będzie miał szczęście tu się znaleźć: przepiękne kolory, które na skalnych ścianach wymalowała natura za pomocą pierwiastków chemicznych, znajdujących się w rozgrzanej do temperatury 1200 stopni lawy.
Problem w tym, że opuszczenie się na linie, ponad 120 metrów w dół, wymaga nie lada odwagi, oraz wyjątkowych umiejętności, których raczej trudno byłoby wymagać od turystów. Pomysł, by udostępnić tę niezwykłą jaskinię zwiedzającym, wydawał się kompletnie nierealny.
I tu przychodzi z pomocą trzeci zbieg okoliczności. Do Árniego trafia pytanie od najsłynniejszego i najbardziej utytułowanego towarzystwa geograficznego świata – The National Geographic Society. Amerykanie chcą zrobić film o tym, jak wygląda wnętrze wulkanu i pytają się, czy może ktoś na Islandii zna miejsce, które można byłoby sfilmować. Árni zna miejsce, które nie tylko przypomina wnętrze wulkanu, ale które tym wnętrzem – jest. Tylko jak tam zjechać z ekipą filmową? Dla Amerykanów sprawa jest prosta. Ściągają dźwig i pożyczają klatkę, którą używają pracownicy czyszczący szyby w wysokościowcach. Islandczycy kiwają głowami – tak, to jest pomysł, na który może wpaść tylko ktoś, kto wychował się na Manhattanie.
Reszta jest już prosta…
Co nie znaczy, że jest nudna.
Do nieczynnej latem stacji narciarskiej, przyjeżdżamy trochę za wcześnie. Trzeba poczekać, aż przyjedzie z Reykjaviku busik z pozostałymi uczestnikami wyprawy. Budynek przypomina nieco schronisko górskie w Tatrach. Na miejscu dostajemy kawę, herbatę i coś słodkiego. Gdy przyjeżdża ekipa z Reykjaviku, robi się gwar. W sumie jest nas prawie 20 osób. Przewodnik daje chwilę na przepakowanie plecaków, rozdaje nam pamiątkowe buffy na szyję (i pod kask), a potem robi krótką odprawę. Pójdziemy wszyscy razem jedną grupą przez pole lawowe do Base Campu, czyli niewielkiego schroniska tuż pod wulkanem.
Dostajemy kolorowe płaszcze przeciwdeszczowe (raczej żebyśmy się nie zgubili, bo pogoda wydaje się być stabilna). W Base Campie podzielimy się na trzy zespoły, które będą zjeżdżać do wnętrza wulkanu co pół godziny. Winda zabiera maksymalnie osiem osób. Na dole będziemy mieli trzy kwadranse na spacer i podziwianie natury. Nic nie można ze sobą z wulkanu zabrać, ani niczego nie można tam zostawić. Temperatura jest stała – plus cztery stopnie. Może być nam chłodno, ale pod ziemią nie będzie wiatru, więc jest raczej OK. Po raz kolejny przewodnik upewnia się, że nie nikt z nas nie ma lęku wysokości, ani nie boi się ciemności. Ruszamy.
Przez pole lawowe wiedzie dobrze oznakowana ścieżka, ale krajobraz jest księżycowy. Gdyby przyszła mgła, wystarczyłyby dwa nieostrożne kroki gdzieś w bok i znaleźlibyśmy się w labiryncie skał i lawy. Kto wie, czy udałoby się z niego łatwo wydostać? Czterdziestopięciominutowy marsz nie jest trudny, to w sumie bardzo satysfakcjonujący trekking z niewielkim podejściem w ostatniej fazie. Po drodze zatrzymujemy się przy dwóch ciekawych tunelach lawowych.
Base Camp to niewielkie schronisko, tuż pod 30-metrowym kraterem. Dwie drewniane sale z kuchnią i sucha toaleta w osobnym baraczku. Przed gankiem baraszkuje polarny lisek, który przychodzi tu regularnie, dokarmiany i pieszczony przez obsługę. Po przyjściu na miejsce pierwsza grupa zakłada uprząż i kaski, a potem odmaszerowuje pod opieką przewodnika na szczyt krateru. Reszta pije herbatę/kawę i ogląda gadżety w sklepiku.
Gdy przychodzi nasza kolej, zakładamy uprząż, kaski i gęsiego ruszamy za przewodnikiem. Wspinaczka na strome zbocze wulkanu tylko z daleka wydaje się trudna. Idziemy po ścieżce ułożonej z metalowych prętów, na które narzucona jest druciana siatka. Dzięki temu podeszwy butów się nie ślizgają. Kilka minut i jesteśmy na miejscu. Spoglądamy niepewnie na stalowy pomost, pod którym ciemnieje otwór. To stamtąd wyłoni się nasza winda, którą zjedziemy do wnętrza Ziemi. Jak u Juliusza Verne’a…
No i wyłania się. Wychodzą z niej podekscytowani uczestnicy z poprzedniej grupy. Przewodnik dba, by byli wpięci w uprząż, gdy przechodzą przez wąski mostek nad przepaścią. Znów, mam wrażenie, że to raczej element wsparcia psychologicznego, przecież są barierki, których się można złapać. Ale my też będziemy się wpinać w poręczówkę przy przejściu mostka, będziemy też przypięci w windzie.
Winda to najbardziej przerażający element całej eskapady. Przypomina tę, którą górnicy zjeżdżają do kopalni. Ale osuwa się w dół dużo wolniej. Cała podróż – 120 metrów pod ziemię, trwa aż sześć minut. I tyle samo – potem – zajmuje powrót na powierzchnię. To dużo czasu, by się przyzwyczaić do temperatury i przestrzeni, ale na szczęście nic nie jest w stanie nas uodpornić na piękno miejsca, które – gdy zjeżdżamy – widzimy coraz wyraźniej. Te sześć minut to też czas dla przewodnika, który może nam przypomnieć historię odkrycia Þríhnúkagígur, opisać trasę zwiedzania, odpowiedzieć na kilka pytań i rozładować napięcie żartem.
Gdy docieramy na dno krateru, na twarzach współtowarzyszy maluje się wyraz ulgi. Obawy przed ciemną, ponurą pieczarą były na szczęście nieuzasadnione. Choć trzeba mocno zadrzeć głowę, żeby dostrzec jasną kreskę otworu, którym tu się dostaliśmy, to wnętrze wulkanu jest dobrze oświetlone i jeśli coś przypomina, to raczej gotycką katedrę. Mamy sporo czasu. Akurat tyle, by przejść dookoła dość stromym szlakiem, usiąść na jednym z głazów i podziwiać ten spektakl natury. Kolory ścian są niezwykłe, tak jak i formacje naciekowe, tam gdzie zastygała kapiąca lawa. Poraża skala tego miejsca i ogromny ładunek emocjonalny. Mamy, nie wrażenie, tylko pewność, że to prawdziwa świątynia, w której odbyło się misterium narodzin ziemi. Miejsce święte. Wyjeżdżamy w górę w milczeniu. Słychać tylko trzask migawek aparatów. Bo przecież nie można stąd niczego zabrać, a pamiątki trzeba mieć…
Po powrocie do Base Campu dostajemy gorącą i pyszną zupę (z jagnięciną dla mięsożerców lub bez dla vege). Teraz dopiero czujemy jak bardzo byliśmy spięci i jak zgłodnieliśmy. Trudno też sobie odmówić – po takich przeżyciach – pamiątkowej koszulki, czy czapki.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
ILE CZASU POTRZEBA? 4h – to czas, który trzeba przeznaczyć na zjazd do wulkanu, razem z przejściem, odprawą i czekaniem. Trekking w jedną stronę ze schroniska do Base Campu zajmuje 45 minut. Podejście na krawędź krateru – dodatkowe 10 minut.
JAKI JEST STOPIEŃ TRUDNOŚCI? Poziom trudności trekkingu – lekki. Ale podczas złej pogody może wzrosnąć.
JAK SIĘ UBRAĆ? Ubranie – warto mieć mocne buty i zwykły strój na wycieczki górskie (spodnie trekkingowe, bluza lub kurtka). Od organizatorów dostaniemy buffa na szyję, a pożyczymy (bezpłatnie) gumowy płaszcz przeciwdeszczowy, uprząż alpinistyczną i kask.
CZY W CENIE JEST POSIŁEK? W schronisku i Base Campie mamy do dyspozycji wodę, herbatę i kawę. A po wizycie w wulkanie dostaniemy gorącą zupę.
CZY NA MIEJSCU JEST PARKING? Przy dolnym schronisku jest duży parking, można też dojechać busem z Reykjaviku, a nawet przylecieć helikopterem i wylądować przy samym kraterze.