Traktat Svalbardzki – czyli czemu Rosjanie mają kopalnię w Norwegii
Powstał w cieniu Wielkiej Wojny, gdy zrozumiano, że bogactwa Arktyki są zbyt nęcące, by pozostawić w Europie ostatni fragment „ziemi niczyjej”. Traktat Svalbardzki miał pogodzić sprzeczne interesy światowych potęg. Dzisiaj jest coraz większym kłopotem. A o co w nim chodzi?
Czy serio Traktat Svalbardzki gwarantuje, że każdy może tu przyjechać bez wizy, osiedlić się i pracować? To dlaczego Rosjanie – choć bardzo by chcieli – nie mogą tu wybudować sobie lotniska, a Chińczycy nie kupią ani jednej działki budowlanej. Prawo karne i cywilne obowiązuje takie samo jak w Norwegii, jednak podatki są inne. Nie ma tu też wojska, przynajmniej oficjalnie. Bo nieoficjalnie rosyjskie „stacje meteorologiczne” mają dziwnie mocne radary, a norweskie fregaty niemal ciągle „wizytują” tutejsze fiordy. Skąd ten galimatias?
Oczywiście z nieprzystającej do dzisiejszych czasów pacyfistycznych nastrojów, które panowały na świecie tuż po zakończeniu I Wojny Światowej. Na konferencji pokojowej w Wersalu obradowano nad nowym porządkiem świata i próbowano polubownie uporządkować sytuację na ostatnim europejskim skrawku lądu, który był do tej pory prawdziwym „dzikim zachodem”. Zgłaszały do niego pretensje Norwegia i Rosja (a właściwie Związek Radziecki, który właśnie w tym czasie prowadził wojnę z Polską). Swoje górnicze osady mieli na Spitsbergenie Holendrzy i Szwedzi, a największe miasto archipelagu jeszcze cztery lata wcześniej nazywało się Longyear City i zarządzała nim amerykańska firma.
Ostatecznie 9 lutego 1920 roku Traktat Svalbardzki (zwany wówczas raczej jako Traktat Spitsbergeński, albo od miejsca, w którym go uchwalono – Traktat Paryski) podpisało osiem krajów: Stany Zjednoczone, Dania, Francja, Włochy, Japonia, Holandia, Szwecja i Wielka Brytania, która reprezentowała w tamtym czasie dobre pół świata (m.in. Australię, Kanadę, Nową Zelandię, RPA i Indie). Norwegia, która ostatecznie „dostała” Spitsbergen pod swoją pieczę, podpisała się pod traktatem „rzutem na taśmę” w 1924 roku, na kilka miesięcy przed datą wejścia w życie tej umowy. Przy okazji zmieniła nazwę archipelagu ze Spitsbergenu – jak ochrzcił te ziemie holenderski odkrywca Willem Barents, na nawiązujący do norweskich sag – Svalbard.
Faktycznie, rząd Królestwa Norwegii nie do końca wiedział, czy Svalbard jest podarowanym mu przez Traktat Spitsbergeński „prezentem”, czy raczej „kukułczym jajem”. Z jednej strony narzuca na Oslo obowiązek ochrony unikalnej przyrody archipelagu i ustanowienie norweskiej legislatury, z drugiej nie bardzo daje narzędzia do wyegzekwowania czegokolwiek od sygnatariuszy Traktatu, które to grono rozszerzyło się dziś do przedstawicieli 48 państw.
Szczególnie trudnym partnerem jest Rosja, która ma tendencję do traktowania arktycznych terenów jako swoje odwieczne naturalne dominium. A w ostatnich latach postępuje presja Chin, które z ociepleniem klimatu wiążą nadzieję na otwarcie „Nowego Jedwabnego Szlaku” wzdłuż północnych brzegów Syberii. Taka droga oznaczałaby znaczne skrócenie drogi statków wiozących chińskie towary do Europy. A Svalbard ma tu strategiczną pozycję.
Wojna, którą Rosja zaczęła już w 2014 roku na Ukrainie, oznaczała też bolesny stres-test dla stosunków panujących na Svalbardzie. Po pierwsze dlatego, że w rosyjskich osadach mieszkali i pracowali głównie ukraińscy górnicy z Donbasu. Nawet, jeśli w jakiejś mierze sympatyzowali z separatystycznymi dążeniami rosyjskojęzycznych regionów wschodniej Ukrainy, to z biegiem lat coraz wyraźniej musieli zauważać, że ich rodzinne strony ta wojna doprowadziła do ruiny. Pełnoskalowa wojna Putina z 2022 tylko pogorszyła sprawę, bo Rosjanie potraktowali zajęte przez siebie obszary górnicze Doniecka jako źródło rekrutów do osławionych „mięsnych szturmów”.
Norwegia, wraz z całym NATO stara się wspierać w tej wojnie Ukrainę i jak tylko może utrudnia życie mieszkającym na Svalbardzie Rosjanom. Nie może zakazać im przyjazdu, czy pracy – na to właśnie nie pozwala liberalny Traktat Svalbardzki. Ale może – i to robi – egzekwować skrupulatnie wszystkie regulacje, pozwolenia, czy sprawdzać decyzje środowiskowe. A praktyka wskazuje, że rosyjskie podejście do ochrony środowiska bardzo rzadko mieści się w ramach akceptowalnych w krajach Europy Zachodniej.
Z trzech rosyjskich miast na Svalbardzie, pozostało już tylko jedno duże – Barentsburg, w którym żyje ok. trzystu mieszkańców i jedno „miasto-widmo” – Pyramiden. Jeszcze do niedawna były atrakcjami, łatwo dostępnymi dla turystów przybywających do norweskiego Longyearbyen. Teraz, by się tam dostać, trzeba się natrudzić. Norweskie firmy promowe i turystyczne zawiesiły połączenia z rosyjskimi enklawami. A Rosjanie nie mają odpowiedniej infrastruktury, by sobie z tym poradzić. Pozostały im jedynie małe kutry i pontony. Dlatego ruch turystyczny zmalał. Wszyscy, zarówno w Longyearbyen, jak i w Barentsburgu, czekają na koniec wojny.
Traktat Svalbardzki 14 sierpnia 2025 roku obchodził setną rocznicę wejścia w życie. Z tej okazji do Longyearbyen przybyli przedstawiciele norweskiego rządu i rodziny królewskiej. Było bardzo uroczyście i podniośle. Ale faktem jest, że zawarta w Paryżu umowa nie przystaje już do realiów życia w XXI wieku. Świat stał się z jednej strony jedną cyfrową wioską, z drugiej – bezwzględną areną walki narodowych egoizmów wielkich imperiów.
Norwegia, jako „kustosz” skarbów arktycznego archipelagu niewiele zdziała, jeśli Rosja, Chiny i USA uznają, że ich własne interesy nie pozwalają im dłużej na szanowanie podpisanych przed stu laty umów. Cała nadzieja w tym, że póki co nikomu nie opłaca się zaczynać wojny o zagubiony na dalekiej północy archipelag, zamieszkały głównie przez niedźwiedzie polarne. Sytuacja może się zmienić diametralnie, gdy naukowcy odkryją, a globalne ocieplenie umożliwi eksploatację, jakiś cennych, a rzadkich minerałów. W Longyearbyen zapewne wszyscy się gorąco modlą, by do tego nie doszło.